Maroko, Fez

to miał być raj zakupów ;)

8 maja 2009; 5 495 przebytych kilometrów




fes



Dziś zajęcia w podgrupach. Ale najpierw dostaliśmy od pani pyszne śniadanko. Dżemik, naleśniki, jakieś tłuste pączki, a do tego herbatka i pomarańczowy sok. Mniam!
Najpierw było muzeum z drewnem w starym domku. Sam dom jest pięknie ozdobiony, ale i w środku fajnych rzeczy nie brakuje. Pięknie rzeźbione szafki, instrumenty, fragmenty koranu. Na górze jest taras. Potwornie tu gorąco, ale są jakieś cudnie pachnące kwiatki, a tuż obok rozlega się głos muezina nawołującego do modlitwy. Niesamowicie!

Idziemy dalej, główny punkt programu to farbiarnie. Wchodzi się przez jakiś piętrowy sklep z wyrobami skórzanymi. Po drodze dostajemy listki mięty. Z górnego tarasu mamy widok na farbiarnię. Z farbiarni tyle się zdjęć naoglądałam, że czuję się trochę rozczarowana, bo nie ma żadnego koloru czerwonego! ;) Fajnie to wygląda, pachnie już mniej przyjemnie, choć nie ma tragedii.

Idziemy do meczetu i medresy. Pusto tu okropnie po drodze, wszystko pozamykane na amen, tylko raz na jakiś czas ktoś przechodził. Na szczęście znalazłam jeden otwarty sklepik, w którym kupiłam tamtamy. Cieszę się, że w ogóle mi się to udało!
Wracamy na górę, idziemy z Darią zanieść zakupy do hoteliku. Dziewczynom nie chciało się na nas czekać, poszły dalej. Potem jeszcze jakieś zakupy, choć tyle ile się dało. Błędem okazało się odkładać zakupy na Fes. Może to akurat pech, może piątek, ale tu prawie nic nie ma! Wszystko pozamykane, wyboru nie ma wcale. Trzeba było pokupować w Marrakeszu to, co w oczy wpadło! Zaniosłyśmy znów to wszystko do hoteliku (a jednak trochę się nazbierało).

Głodna się zrobiłam, usiadłyśmy w tej samej knajpie co wczoraj, bo jakoś w innych miejsca nie było. Wzięłam kuskus, ale nieco za dużo go było, żebym była w stanie go zjeść. I taki jakiś mało przyprawiony.

Poszłyśmy obejrzeć panoramę miasta na Fes du Nord. Przechodzimy przez wielki plac. Podobnie tu, jak i na Jema el Fnaa wiele się dzieje, wszędzie jakieś straganiki, ludzie stoją i rozmawiają. Wychodzimy poza stare mury miasta. Idziemy uliczką w górę, po prawej widać cmentarz. Nie mogę się powstrzymać, wchodzimy tam na chwilę. Cmentarz jest zarośnięty zielskiem, ale chyba stary. Mam nadzieję, że żadnej gafy nie popełniłyśmy, jak wychodzimy, to ktoś przechodzący ulicą coś mamrocze, ale nie wiemy co.
Na górze przysiadamy na chwilę na brzegu cmentarza. Jakiś taryfiarz coś do nas gada, nie bardzo rozumiemy, myślałyśmy, że chce nam zaproponować taxi. Zdawało mi się, że słyszę słowo dengeraou, ale w końcu nie znam francuskiego. Idziemy ścieżką widokową na tyły jakiegoś dużego ogrodzonego budynku. Przysiadamy na kamieniu, robię kilka fajnych fotek.
Idzie do nas trzech policjantów i żołnierz... oooopssss. Żołnierz jest za płotem, ale policjanci nie, ulica zasłonięta. Trochę się przestraszyłam szczerze mówiąc. Pytają nas skąd jesteśmy. Okazuje się, że to niebezpieczne miejsce, że zdarzają się tu napaści. Mówią, że mamy iść do pobliskiego hotelu oglądać widoki. Odprowadzają nas do ulicy, zapraszają nawet na zwiedzanie muzeum broni (to ten duży budynek za płotem), no ale dwie dziewczyny i czterech facetów sami w pustym muzeum, o nie, nie byłoby to zbyt rozsądne, choć ciekawość mnie pali, co też tam w środku ciekawego jest ;) Ten taryfiarz też pewnie chciał nas ostrzec. Miło, że tak się tu o turystów dba :)

Skoro mówili, że mamy iść do hotelu i przerwali mi robienie fotek, to poszłyśmy do tego hotelu, choć jak dla mnie zbyt luksusowo wyglądał. Ale co tam. Chyba śmiesznie wyglądamy wchodząc tam pieszo, a nie podjeżdżając furą ;) To Hotel les Merinides. Siadamy na tarasie tuż przy barierce z widokiem na medinę. Zamawiamy po coli (25 dh), żeby nie było obciachu ;) Ale warto tu było przyjść, bo widok jest cudny. Robi się już ciemno, w dole widać światełka, na niebie w dali błyskawice, zbliża się burza.
Mogłabym tak siedzieć i siedzieć. Cudownie! W dodatku przez taras przemaszerowuje grupa tradycyjnie ubranych mężczyzn tupiących i śpiewających coś po swojemu. Zdaję sobie doskonale sprawę, że to pewnie po prostu przedstawienie dla gości hotelu, ale mimo to super mi się podoba :)
Wychodzimy już, ale jeszcze jedna niespodzianka nas spotkała. Do hotelu chyba przyjechał jakiś specjalny gość, bo witają go przy wejściu ci sami tradycyjnie ubrani faceci, tym razem śpiewający, ale i grający na charakterystycznych instrumentach. Goście nie zwracają na nich uwagi, ale my skryte w cieniu bijemy brawo. Chyba im się podoba, bo się nam kłaniają i się śmieją :) Miło. I znów - czy może być piękniej?
Trochę dziwnie nam się wraca, ciemno już kompletnie, zero turystów, sami miejscowi, ale znów jakoś nikt specjalnie na nas uwagi nie zwraca. Jak wróciłyśmy do hotelu, to rozpadało się na dobre.