Maroko, Merzouga

pustynia, wielbłądy - cudownie!

29 kwietnia 2009; 4 029 przebytych kilometrów




sahara



Kierujemy się do Merzougi. Wszędzie dookoła czarna kamienista pustynia, na horyzoncie widać już pomarańczowe wydmy! Żar leje się z nieba, ale mnie wcale a wcale to nie przeszkadza, jest pięknie!

W końcu dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia. Gospodarze sadzają nas w kolorowym salonie, częstują miętową herbatką i orzeszkami i tyle ich widzimy ;) Nikt się tu absolutnie nie spieszy, mamy odpocząć, a gadać będziemy potem. Przyjemnie tu chłodno, można by tak siedzieć do wieczora.
W końcu przychodzą gospodarze, nie chcą gadać o cenach, najpierw pokazują nam zdjęcia, mamy oglądać i patrzeć, jak fajnie jest na pustyni ;) Można pojechać terenówkami na dwa dni albo wielbłądami na jeden dzień. Decydujemy się na wielbłądy, hura, na wielbłądzie jeszcze nigdy nie jechałam! :-D Koszt 300 dh z obiadem w oazie. Pytam Hassana,. czy mogę chodzić w krótkich spodenkach, mówi, że nie ma problemu.
Mamy czas do piątej. Nie mogę się pustyni doczekać, więc idziemy za dom, gdzie zaczyna się piasek. Z tyłu jest chyba jakieś cmentarzysko, są kopczyki ułożone z kamieni przypominających nasze łupki. Tak nie za bardzo wiadomo, czy możemy tu chodzić, czy nie. Jest też wodopój dla wielbłądów, których stado akurat przechodzi. Piasek porządnie parzy w stopy, ale to przecież pustynny piasek, w takim cudnym pomarańczowym kolorze!
Jeszcze tylko szybki prysznic i wyprawa do sklepiku po chusty na głowę. Mam co prawda czapkę, ale czapka szyi mi nie zasłoni, a fajnie by było choć trochę po miejscowemu wyglądać ;) Kupowałyśmy trzy chusty, więc targujemy się z facetem, Robert bierze w tym czynny udział. Ze mnie facet się śmieje, że jestem Berber (co zdarzy mi się w Maroko jeszcze kilka razy), bo nie odpuszczam, targuję ile wlezie. Hassan się potem śmiał, że można było kupić jeszcze 20 dh taniej ;) Ale też prawda jest taka, że dla nich ceny są zupełnie inne niż dla Europejczyków.

I nareszcie wyruszamy na pustynię! Juuhuuuu! Przewodnicy przydzielili każdemu wielbłąda. Na mnie mówią Bob Marley, bo moje chusta jest pomarańczowa ;) Wielbłąd zbyt ładnie co prawda nie pachnie ;) ale jest mi całkiem wygodnie, nie wiem, czemu wszyscy marudzą, że tyłki bolą ;) Na początku tak mną ryrało, że bałam się puścić uchwyt, żeby aparat wyjąć. Na szczęście zatrzymaliśmy się na chwilę.
Jedziemy jakieś półtorej godziny. A dookoła tak pięknie! Słonko już nisko i na piasku robią się cienie dokładnie tak, jak na zdjęciach z pustyni. Widać też ślady, jakie zrobił wiejący wiatr. W dali małe figurki, nie tylko my podążamy do oazy. No, jest super po prostu! Miejsce, do którego przybyliśmy, ciężko nazwać oazą. Ot, trochę namiotów rozbitych wprost na piasku, trochę palm. Tu, gdzie 'parkują' wielbłądy, w piasku jest pełno ich gówienek. Ale nic nie jest w stanie zepsuć mi humoru, pocieszam się, że przecież Berberowie też w tym brodzą i jakoś nic im nie jest.
Ta nasza część oazy jakaś biedna jest, nie ma żadnych palm, ani kibelka, tylko namioty rozstawione na piasku. Ja tam nie marudzę, w końcu mamy pustynię :) Nie chce mi się nawet siadać, tylko od razu wspinać się na wydmę, może uda się jeszcze na zachód słonka popatrzeć? Kondycha jednak nie taka, jak by się chciało, ciężko wspinać się po sypkim piachu. W dodatku na górze okazuje się, że to wcale nie góra, a słonko schowało się już za następną. Za plecami widać już drugi koniec pustyni (mała ta pustynia, ale fajnie, że jest). Siadamy na piasku i gadamy. Jest tak pięknie, ciepły, mięciutki piaseczek przesypuje się przez palce, jest cicho i spokojnie. I uświadamiam sobie, że odkąd tu przyjechałam, to wciąż jestem szczęśliwa :)
W końcu ciemno się robi, inni już wracają na dół, jest jeszcze spokojniej. No ale i my musimy się w końcu ruszyć, żeby do obozowiska trafić. Tak cudnie zbiega się na łeb na szyję po piasku, najwyżej człowiek skulnie się kawałek ;)
W obozowisku przygotowania do kolacji, dostaliśmy jakieś orzeszki i herbatkę. Czas jednak mija, a kolacji nikt nie widzi. Nasi przewodnicy siedzą z nami i gadają, próbują uczyć gry na tamtamach. Chyba wszyscy z nas są jednak głodni i zmęczeni, część już przysypia, mimo, że dopiero co słonko zaszło. W końcu dopominamy się o kolację, oni ruszają, żeby ją zrobić. Czekamy jeszcze sporo czasu, ale nie dajemy za wygraną, dopominamy się i dopominamy i w końcu się kolacji doczekaliśmy. Jedno to warunki, w jakich była ona przygotowana, do namiotu kuchennego lepiej było nie zaglądać. A drugie, to że wcale ten tadżin nie było dobry. Chyba za duże wymagania mieliśmy po tadżinach, których dotąd próbowaliśmy, ale naprawdę tym razem dobre to nie za bardzo było. No cóż, napełniliśmy brzuchy i to się liczyło.

Nasi przewodnicy chodzą od namiotu do namiotu, w końcu u nas zostają na dłużej. Chyba czuli się w obowiązku nas zabawiać (może mieli za to zapłacone), ale nie można nic na siłę. Udawali, że po angielsku nie gadają, mówili do nas po swojemu i jeszcze się obrażali, że nie rozumiemy. Najarani byli, czy co, w każdym razie zachowali się po chamsku. Szkoda, bo chętnie bym sobie z nimi pogadała, ale nie w ten sposób. Ekipa, zniechęcona, powoli zaczęła się rozchodzić do namiotów.
Mnie spać się w ogóle nie chciało, więc dołączyłam do Ani i Roberta, którzy położyli się na dworze. Zimno nie było jakoś okropnie, choć trochę wiało, ale co tam, żal by było spędzać taką noc pod namiotem. Gadaliśmy i gadaliśmy, oni chcieli spać, ale co chwilę ktoś się odzywał i spać się nie dało ;) W końcu zasnęli, a ja... nie mogłam się napatrzeć na niebo! Spać nie chciało mi się w ogóle, Księżyc jakiś czas temu schował się za górę, więc niebo wyglądało przecudownie!!! Tak usiane gwiazdami, że aż ciężko było rozpoznać gwiazdozbiory. Przez cały wieczór widać było Oriona, który u nas pokazuje się przecież dopiero zimą, a Kasjopea wzeszła dopiero o trzeciej! Były też gwiazdozbiory, których w ogóle nie znałam. Były satelity i meteory. Droga Mleczna jak na wyciągnięcie dłoni. Tak pięknie, że nie potrafię tego opisać!!! Cudna noc pod gwiazdami, na pustyni! Chciałam zatrzymać tą chwilę jak najdłużej, naprawdę szkoda było czasu na sen.
W końcu jednak i mnie zmorzyło. Obudziła nas Magda, z pytaniem, czy nie mamy przy sobie jakiś leków, bo Asia źle się czuje. Wystraszyłam się nieźle, nikt z nas nic nie miał, głupki, wzięliśmy na pustynię wszystko oprócz lekarstw. Wpadłam już na pomysł, żeby obudzić ludzi z namiotu kawałek dalej, na szczęście obyło się bez tego. A ja znów nie spałam i znów podziwiałam niebo. I tak aż do świtu. Niesamowita noc!