Maroko, Aremd

spacer po górach

3 maja 2009; 4 660 przebytych kilometrów




aremd



Niepodobna w domu siedzieć, więc wzięłyśmy plecaki i poszłyśmy na spacer do Aremd. Przepiękny spacer, zachwycające widoki. Nasza mała wioska ślicznie z daleka wygląda, teraz Imlil jakoś brzydki się wydaje. Deszczyk trochę pokropił. Dla nas to nic, ale wciąż myślałyśmy, jak nasza ekipa daje sobie radę, bo chmury zakrywające momentami szczyty nie wyglądały dobrze.
Spotkaliśmy też parę Polaków, drugie to już z nimi spotkanie. Jakoś nie miałam ochoty z nimi gadać, poszłam kawałek dalej, za zakrętem przysiadłam na murku przy drodze i w samotności napawałam się widokami. A te były przepiękne! Brązowe góry, brązowe domki, zieleń drzew, w dali malutkie figurki karawany z osiołkami, a na tym wszystkim cienie od chmurek. Coś cudnego! Mogłabym tak cały dzień siedzieć.

W końcu dziewczyny przyszły i poszłyśmy jeszcze kawałek na górę, zbaczając w boczną ścieżynkę, chyba nomadów to ścieżka była. Gdybym była tam sama, to mogłabym tak iść i iść, schylając się po drodze po co ciekawsze kamienie. Kamyki mają tu zielone żyłki, które pięknie wyglądają, jak zaświeci na nie słonko. Po drodze widziałyśmy też kobiety, które grały muzykę na zwykłym pustym koszu i się do nas uśmiechały. Ludzie są tu tacy mili! Na północy będę za tą serdecznością bardzo tęsknić...

Chciałyśmy zejść wprost do wodospadów, ale ścieżka prowadziła w dół po skałach, a akurat rozpadał się deszcz i grad, więc wybrałyśmy drogę, którą przyszłyśmy, dopiero po drugiej stronie rzeki schodząc w dół. Na wodospady nie trafiłyśmy, ale nie ma tego złego, po chwili wyszło słonko i takim pięknym światłem oświetliło Aremd! Oszaleć prawie można od tych pięknych widoków ;) W dodatku na szlaku niewielu ludzi. Mały chłopiec jadący na osiołku coś do siebie podśpiewywał.

W Imlil zrobiłyśmy małe zakupy, chciałam kupić jakąś porządną mapę okolicy, ale cena trochę zbijała z nóg - najpierw 180 dh, koleś mi zszedł na 140, ale to mimo wszystko za drogo. Poszłyśmy do domu. Po drodze jeszcze jedna niespodzianka, deszczyk znów pokropił i na tle gór pojawiła się cudowna podwójna tęcza! Wcale nie przeszkadzało mi, że moknę, nie mogłam się na nią napatrzeć, znów brak słów, żeby opisać takie piękno! Potem spytałam syna naszego gospodarza, jak mówi się na tęczę po berbersku. Okazało się, że nie mają jednego słowa, mówi się na tęczę 'żona deszczu'. Jeszcze bardziej (o ile to możliwe) zrobiło mi się szczęśliwie na duszy, że mogę tu być!

A na koniec dnia pojawiła się uczta w postaci pycha tadżinu, pycha pity do tego, a na deser melona. Czy można czegoś więcej chcieć od życia?
Na to wszystko okazało się, że mamy towarzystwo w postaci jakiejś mieszanej chyba ekipy z Czech i dwóch kolesi Chrisa i Bena, którzy na drugi dzień mieli wyruszyć na Toubkal. Oni piwko, my wódeczka, śmialiśmy się z siebie nawzajem ;) Przysłuchiwałyśmy się, jak targują się z naszym gospodarzem o jutrzejszą wyprawę. I tak miło, o północy zakończył się ten dzień. Okna w pokojach się nie za bardzo domykały, myślałyśmy, że zmarzniemy, ale było całkiem ciepło.